Jak już wspominałam zajęcia kuchenne mają na mnie dobry
wpływ. W przeszłości nigdy bym się o to nie podejrzewała. Tak zwany kuring
nigdy mnie nie pociągał. Może to było związane z faktem mieszkania z rodzicami?
A może z brakiem zdolności manualnych ;) Gdy zamieszkałam na swoim jakoś tak
samoistnie ta kuchnia mnie przyciągnęła. Bodźcem jest również fakt, że K. lubi
domowe jedzenie, nigdy nie był studentem stołującym się w fastfoodach czy
innych barach i tak zostało mu po dziś dzień.
Pichcenie na własną rękę ma moim zdaniem same plusy:
wiesz co jesz;
możesz dbać o kaloryczność posiłków i ich jakość;
oszczędzasz pieniądze;
poznajesz nowe smaki;
rozwijasz swoją kreatywność gdy okazuje się, że połowy
produktów z przepisu nie ma w domu i trzeba je czymś zastąpić :D
Tak to się zaczęło, dbanie o zdrowie i figurę było jednym
z powodów dla których zdecydowałam się zaprzyjaźnić z kuchennym wyposażeniem.
W ciąży natomiast dzięki większej ilości czasu wolnego
mogłam już dowoli szaleć przy blatach, patelniach i garnkach. Poza tym moim
planem było kontrolowanie wagi, a przygotowywanie własnego jedzenia jest najlepszym
sprzymierzeńcem w tego typu sytuacjach. Od razu chciałabym wytłumaczyć dlaczego
ta waga była dla mnie taka ważna. Należę do osób, które nie mogą za bardzo
sobie folgować jeśli chodzi o jedzonko. Dosyć szybko potrafię przybrać na
wadze, ale w drugą stronę nie jest już tak łatwo. Nie raz miałam z tym problem,
a folgowanie sobie w ciąży nie jest takie trudne. Z tego też powodu sporo się
ruszałam, pilnowałam kaloryczności jedzenia, a co za tym szło wolałam sama
przygotować sobie np. pizzę czy hamburgera niż go zamówić J Poza tym skoro
chciałam szybko wrócić do biegania, a moim celem jest ukończenie półmaratonu w
czerwcu to waga też musi być odpowiednia. I tak dzięki silnej woli wspomaganej
przez ćwiczenia udało mi się przybrać tylko tyle ile założyłam na początku
czyli 11kg (których już nie ma :D ).Tak samo jest z wymiarami. Przybrałam tam
gdzie powinnam z racji ciąży czyli talia, brzuch i biust. Reszta pozostała
nieruszona i aktualnie poza biustem ;) wszystko wróciło do normy przed
ciążowej.
Co takiego robiłam?
Po pierwsze kontrolowałam spożywane kalorie. Myślę też,
że całkowite wyeliminowanie piwa i wina też się do tego przyczyniło.
Po drugie postawiłam na wzmożone spożycie owoców i
warzyw. Eksperymentowałam z różnego rodzaju koktajlami czy sokami. W ruch
poszły blender, sokowirówka i koktajler.
Po trzecie jeśli już mowa była o węglowodanach, starałam się
aby to były pełnowartościowe węgle: razowe makarony, chleby żytnie na zakwasie,
brązowy ryż, różne kasze czy soczewice lub ciecierzyce.
Po czwarte wolałam coś upiec niż usmażyć.
Po piąte jak już naszła mnie ochota na słodkości to
wolałam sama je upiec niż kupić. A gdy nie miałam takiej możliwości i nie
pozostawało mi nic innego jak sklep, starałam się znaleźć coś gdzie w parze
szło zaspokojenie chęci na słodycze razem z aspektem zdrowotnym ;)
Po szóste eksperymentowałam ze śniadaniami. Ponieważ
miałam rano więcej czasu mogłam pobawić się w śniadania na gorąco. Były to m.in.
owsianki na ciepło, kasza jaglana z dodatkami, czy jajecznica. Samo śniadanie
nie było nowością, nie potrafię nie zjeść tego posiłku. Nie ważne o której
wstaję, w przeciągu pół godziny śniadanie musi być. Gdy z jakiegoś powodu (np. badania
na czczo)nie mogłam go zjeść o stałej porze, to późnej cały dzień czułam głód.
Po siódme ponownie miałam szczęście : ) ponieważ ominęły
mnie typowe akcje z zachciankami ciążowymi. Nie miałam takich sytuacji. Nie
było dnia kiedy czułabym, że koniecznie muszę coś tam zjeść (np. frytki z Maca
czy tabliczkę czekolady zagryzioną korniszonem :P ).
Myślę, że rozwaga w kuchni połączona z aktywnością
fizyczną przyniosła efekty, które zaplanowałam. Teraz mogę z dumą spojrzeć w
lustro i powiedzieć: I made it :D